Zakład
Umiera sam. Przegrał wyścig i teraz nie pozostało już nic poza pokłonieniem się śmierci.
A biedna Ami błąka się gdzieś po świecie. Biedna mała Ami i wiele innych, choć nie tak doskonałych
Jak Ona.
Zamyka oczy, te zmęczone stalowe oczy tak puste dzisiaj. Ten chłodny powiew, który omiata mu twarz jak pocałunek.
Ten powiew przypomina mu o kolejnej. Innej, jeszcze jednej. Której imienia nie pamięta, bo nie było ważne.
Podobnie jak Ami. Która też nie była ważna. Albo nie jest – bo teraz i wtedy zlały się w jedno. Jedno dzisiaj.
Otwiera oczy i spogląda przez szybę. Świat za oknem odbija się w pustych szkłach oczu. Bo przegrał.
P.s. damy jej na imię Tinúviel
Ubrała się w tak koronkową sukienkę, że musiała opuścić gmach podświadomości, żeby nie zwariować.
Boi się własnych uczuć.
Tak bardzo przerażają ją dudnienia jej własnego serca.
Twoja mała Tinúviel.
Oblewa się wodą roztlenioną i jak metal w soli przyłącza sobie jakieś tam, wcale nie pozytywne jony zdechłego słońca.
Jest jak balonik, z którego wylatuje powietrze. Jeszcze chwila, a przestanie czuć.
Na razie płynie w powietrzu jak woda w strumieniu. Z taką lekkością, bez żadnych niepotrzebnie trudnych oporów.
Owszem, jest jej przykro. Cukier nie jest wcale słodki, a kakao nie smakuje jak kakao z jego ust.
Ale co z tego?
Ale przecież droga zawsze jest ważniejsza od wyniku podróży.